

Tommy wychował się w Cottonwood Falls, jednak od dziecka nienawidzł tego miejsca. Przez wiele lat próbował się stąd wyrwać, a gdy mu się to w końcu udało, nie wracał tu przez wiele lat. Mimo wszystko nie potrafił całkowicie odciąć się od tego miejsca - ostatecznie wrócił i związał się z nim na zawsze.
Żyje zgodnie z jej rytmem, ona go wyznacza. Nauczył się ją szanować, czerpać z niej. Gdy opuścił Cottonwood Falls chyba tego brakowało mu najbardziej.
niegdyś głosował na partię konserwatywną, od wielu lat jego zainteresowanie polityką jest jednak bardzo nikłe. Przez wiele lat służby rząd, w który niegdyś tak bardzo wierzył, stracił w jego oczach.
Nie, nie będziemy o tym mówić. Mawiają, że życie jest drogą, a ta jego zaledwie rozpoczęła się w Cottonwood Falls.
Odkąd zaczął rozmyślać o przeszłości, zrozumiał, że to on sam musi nadać jej bieg — pragnął ucieczki. Nie fantazjował o tym, by kupić bilet donikąd. Miał ambicje, pragnienia. Miał nadzieję i rozpierające pierś wrażenie, że świat jest do zdobycia. Aspirację, by osiągnąć w życiu „coś”, stać się kimś. Nie marzył wtedy o wielkich pieniądzach czy wysokiej pozycji. Naiwnie wierzył, że znaczenie jego życia mógłby nadać cel, a ten był iście idealistyczny. Gdy tylko skończył szkołę, zaciągnął się do armii. Wiedział, że nie istnieje zbyt wiele dróg, nie dla kogoś takiego jak on — z niezbyt majętnej rodziny, skłóconego z ojcem, odmawiającego życia na jego łasce. W armii widział perspektywy, nie do końca świadom ciężaru, jaki przyjdzie mu w przyszłości nieść.
Już od początku pragnął dostać się do Marine Corps. Z przerostu własnych ambicji i zrodzonej w młodości złośliwości — jego ojciec również był żołnierzem, zaledwie podrzędnym szeregowym. Tommy pragnął więcej, bo żył w świecie nadziei, która napędzała go od najmłodszych lat. Walczył o każde najmniejsze wyróżnienie, o każdą ocenę, o wszystko, co mogło w przyszłości umożliwić mu odejście. Ta wytrwałość nie opuściła go później. Ciągle walczył, bo musiał być tym najlepszym, tym, w którego przyszłość warto zainwestować. Zdawał sobie sprawę, że oczekiwania względem tych, którzy ubiegali się o opłacenie studiów przez armię, były duże, a kandydaci musieli zmierzyć się z wygórowanymi wymaganiami, a jednak dostał się do jednego z tych programów. Żył nadziejami, niepohamowaną ambicją, która syciła się kolejnymi sukcesami. Rozkwitał na nieprzychylnym gruncie.
Cottonwood Falls opuścił jako chłopiec, wrócił jako dorosły mężczyzna. Odmieniony. Doświadczony tragedią Iraku. Wciąż tak samo gniewny i jeszcze bardziej rozgoryczony. Wszak nigdy nie zaleczył starych ran, tworzył jedynie nowe, które jątrzyły się, tworząc obraz człowieka zanadto zniszczonego, jak na swój wiek.
Pochylając się nad świeżą mogiłą ukochanej matki, nie mógł wybaczyć sobie tych wszystkich lat, gdy zbywał ją milczeniem. Nie potrafił cofnąć czasu. Nie potrafił też być tym, kim oczekiwano, by się stał — głową rodziny. Wszak ojciec nigdy nią nie był. Teraz, schorowany i słaby, był zaledwie cieniem samego siebie. Teresa, siostra Tommy'ego, pomagała mu prowadzić zrujnowane ranczo, opiekowała się nim po śmierci matki. Tommy po dziś dzień nie potrafił zrozumieć, jak mogła mu wybaczyć to, jakim uczynił ich dzieciństwo, jakie życie dał dla ich matki. Teresa jednak była spoiwem. Była ciepłem, którego mieli niegdyś tak niewiele. Dojrzała do roli matki, piastunki rodzinnego ogniska. Chciała objąć nim Tommy’ego, pragnęła, aby tak jak kiedyś był u jej boku — oni sami przeciwko światu. To była jej fantazja. Thomas zawsze chadzał własnymi ścieżkami. Żył dla siebie. Był wojownikiem, ale zawsze walczył jedynie dla siebie. Nie był w stanie poświęcić niczego. Chciał wspinać się po drabinie hierarchii wojskowej. Chciał się rozwijać. Przeć do przodu. Nie mógł wciąż patrzeć w przeszłość. Wracał do domu dla siostry, by poznać jej dzieci, by stać się częścią ich życia. Nie był w stanie jednak dać jej więcej.
Wkrótce jego życie wypełniło się nowymi doznaniami. Na świat przyszła Karen, a on wiedział, że nic nie będzie takie samo jak kiedyś. Dla niej chciał stać się lepszym człowiekiem. Dla niej był w stanie spowolnić swoją rozkwitającą karierę. Dla niej wykorzystywał każdą chwilę, aby wracać… To były dobre lata, nawet jeśli czasami trudne i bolesne. Wiele by dał, by mógł doznać nawet tego. By jeszcze raz doświadczyć tego poczucia przynależności, nawet w tych najgorszych chwilach. To były dobre lata. Nawet w najgorszych momentach były lepsze niż cokolwiek, co nadeszło później.
Tamtego dnia coś w nim umarło. Elementarna część jego duszy. Umarła wraz z ostatnim oddechem córki. Obraz wypełnionych bólem oczu jedynego dziecka wypalił się w umyśle, by prześladować go każdego dnia. Wraz z jej śmiercią runął cały jego świat. Destrukcja więzów małżeńskich przyszła niemal naturalnie… Nie potrafili na siebie patrzeć. Nie potrafili sobie pomóc. Chyba nawet nie poszukiwali pomocy. Chciał umrzeć. Czuł to w całym ciele. Fatalną potrzebę, by przestać istnieć, odczuwać. By oderwać się od świadomości. Być może nie potrafił zebrać się na odwagę, a może nie potrafił zrobić tego Teresie. Pragnął, aby skończyło się to na jego zasadach. Gdzieś daleko, na drugim końcu świata, gdzie nie miał umrzeć jak tchórz, lecz jako bohater. To była ironia losu, że ktoś z życzeniem śmierci potrafił przetrwać. W momencie, gdy jedna ze zbłąkanych kul przeszyła jego ramię, gdy leżał w piachu i gruzach zdewastowanego budynku, odkrył, że tak naprawdę nie był gotowy, by odejść.
Rekonwalescencja trwała długo, a ramię już nigdy nie miało wrócić do dawnej sprawności. Gdy on powoli zdrowiał, Teresa powoli umierała. Wizytowali każdego dostępnego specjalistę w Wyoming. Nie dawali jej zbyt wiele życia — dziesięć do piętnastu lat. Dla niej to było za mało. Chciała dotrwać do dorosłości swoich dzieci, chciała patrzeć, jak zakładają rodziny. Okazało się jednak, że dano jej jeszcze mniej — zaledwie dwa miesiące od wykrycia choroby.
Nie był przygotowany na spisany na ostatnie pożegnanie list. Nie miał pogodzić się z rolą, jaką mu wyznaczyła. Przez kilkanaście pierwszych tygodni szukał sposobu, by od tego uciec. Odwiedził każdego, kto mógłby zaopiekować się dziećmi Teresy. Prosił. Namawiał. Nikt jednak nie był w stanie przyjąć do siebie czwórki dzieci. Nie miał wyboru; oddanie ich do adopcji nie było nigdy opcją, którą by rozpatrywał.
Przejął więc jej życie. Jej ranczo, jej dom, jej rodzinę, jej życie.